Aktualności 27 lutego 2024

Marszałek: korzystam z wiedzy mądrych, polskich głów [WYWIAD]

Najlepszy polski motorowodniak podkreśla, że nie wsiada do bolidu sam, ale razem z nim "robi to" wielu polskich inżynierów i rzemieślników, a wszystko odbywa się pod skrzydłami ORLENU, które są naklejone na łodzi. Bartłomiej Marszałek idzie swoją drogą i nie chce tego zmieniać, chociaż nieraz śpi po cztery godziny na dobę.

Łukasz Majchrzyk, SportMarketing.pl: Niedługo startuje nowy sezon. Zaczyna się w Indonezji, gdzie przed rokiem pan wygrał.

Bartłomiej Marszałek, polski motorowodniak, uczestnik cyklu F1H2O: – To było dla mnie przełomowe zwycięstwo, więc mam stamtąd miłe wspomnienia. Oprócz świetnego wyniku dobrze wspominam też samą organizację zawodów w tamtym miejscu.

Startuje pan w cyklu F1H2O. Nazwa kojarzy się jednoznacznie z samochodową Formułą 1. Te cykle da się jakoś porównać?

– Formuła 1 samochodowa jest królową sportów motorowych i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jeśli zaś chodzi o wyścigi motorowodne, to F1H2O jest najwyższą klasą zawodów. Też jest nadziana pieniędzmi, może nie aż tak, jak wyścigi samochodowe, ale myślę, że najbogatsze zespoły Formuły 1 motorowodnej mają budżety podobne do tych z dołu stawki F1. W mojej dyscyplinie startują m.in. zespoły arabskie, chińskie, które mogą pozwolić sobie praktycznie na wszystko. U nas też ciągle trwa wyścig technologiczny. Podobnie jak w F1 samochodowej tutaj też wyścigi odbywają się na całym świecie, a sezon trwa od lutego do grudnia. Założyciel naszej serii kiedyś był menedżerem i współwłaścicielem w dwóch zespołach starszej Formuły 1 i chciał tę specyfikę przenieść na wodę. Po długiej batalii uzyskał prawo do używania literek F1 w nazwie.

Tutaj też można zarobić duże pieniądze?

– Jeśli się wygrywa, to na pewno można, ale droga do tego jest usłana sporymi wydatkami. Są różne sposoby budowania swojej kariery i pozycji w tym środowisku. Jestem kierowcą, który nie tylko sam prowadzi łódź, ale też koordynuje przygotowania, zarządza, ma wpływ na sprawy techniczne. Są też jednak tacy, których można by porównać do Lewisa Hamiltona, albo Maxa Verstappena, których zatrudniają np. teamy Abu Dhabi, czy Victory Dubai. Oni dostają pensje, mają wsiadać, jechać jak najszybciej, nie patrząc na potencjalne straty sprzętowe i czasem dochodzi do zderzeń, wypadków. A wracając do pytania, to powiem, że by dojść do najwyższego poziomu i tam się utrzymać, to najpierw potrzebne są ogromne wydatki. Potem, jeśli się staje na podium, to sponsorzy zadowoleni i tutaj można zarobić, jeśli ktoś jest sprawny marketingowo, bo z samych nagród dla zawodników ciężko się dorobić. Tylko, że nawet, jeśli ktoś już zarabia duże pieniądze, to i tak one się go nie trzymają. Trzeba je reinwestować, bo co chwilę pojawiają się nowinki.

Pan pewnie by się nie zgodził na rolę wynajętego kierowcy?

– Kilka razy już dostawałem takie propozycje. Często pojawiały się zwłaszcza w ubiegłym roku, dostawałem je od zespołów z Chin. Nie zgodziłem się i nie zgodzę się w przyszłości. Nie chciałbym być zależny od poleceń szefów teamu, irytowałyby mnie. Idę swoją drogą i wyrobiłem sobie pozycję samodzielnością. Jest jeszcze coś. Zawsze patriotycznie podchodziłem do życia, a dzięki temu, że jestem niezależny, mogę korzystać z polskiej myśli technicznej, inżynierów, rzemieślników, skrawaczy metali, frezerów, technologów kompozytów. Korzystam z wiedzy wielu polskich, młodych i mądrych głów. Dzięki temu nie tylko ja, jako Polak, wsiadam do bolidu. Tak drogi sport nauczył mnie, że pieniądze nie wygrają zawodów, bo trzeba je umieć dobrze wykorzystać.

Przechodząc do innego zespołu, reprezentowałby pan też inny kraj?

– Wszystko się ze sobą łączy. Można powiedzieć metaforycznie, że startuję pod polskimi skrzydłami, bo jest to zwieńczone narodowym orłem Orlenu. Wchodząc na podium w Indonezji słyszałem Mazurka Dąbrowskiego i trzymałem biało-czerwoną flagę. Szwed i Fin, którzy stali ze mną na podium, mieli w rękach flagę Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Byłoby wygodniej i być może korzystniej, ale to takie trochę sprzedanie się.

Może pan używać paliwa z Orlenu?

– Paliwa z naszego koncernu używam na testach, natomiast podczas zawodów dostępne jest to samo paliwo dla wszystkich. Współpracuję z ośrodkiem badawczym w Płocku, który zajmuje się testowaniem paliw i olejów, więc na bieżąco korzystam z polskiej technologii. Prawda jest taka, że to dzięki wsparciu Orlenu mam możliwość rozwijania się. Przedstawiciele koncernu rozumieją ducha motosportu. Nie muszę za każdym razem uzasadniać, że czegoś potrzebuję, bo ludzie, z którymi rozmawiam, mają doświadczenia z innych dyscyplin. Tutaj trzeba pracować cały czas, a bez pomocy firmy nie byłbym w stanie tego robić. Dopiero, od kiedy Orlen mnie wziął pod skrzydła, mogłem zacząć trenować między zawodami, mam środki finansowe na przeprowadzanie testów. Nieustannie coś się dzieje. Konkurencja nie śpi i nawet, gdy teraz rozmawiamy, to na pewno ktoś, coś kombinuje.

Coś za coś, skoro pan sam wszystkiego pilnuje, to pewnie brakuje czasu na odpoczynek?

– Nieraz cztery godziny snu na dobę. To nie wydaje się sporo, ale przed zawodami już nocy nie zarywam. Prowadzenie łodzi wymaga bardzo dużego wysiłku. Między zawodami są ciągi niespania, ale widzę po sobie, że ostatni tydzień przed zawodami powinien być trochę mniej intensywny. W trakcie wyścigu muszę być skoncentrowany. Prowadzenie łodzi może się komuś wydawać łatwe, ale to jest bardzo duży wysiłek: fizyczny i mentalny, jesteśmy poddawani ogromnym przeciążeniom. Jeśli będę zmęczony, to nie będę miał sił na agresywne prowadzenie łodzi.

Jak pan wyszukuje współpracowników, inżynierów?

– Na pewno pomagają mi kontakty odziedziczone po moim tacie. Wielu starych fachowców jeszcze działa w branży i w ten sposób łączymy dwa pokolenia. Pomaga mi Ryszard Seruga, właściciel firmy robiącej kajaki. To jeden z najlepszych na świecie producentów i jego sprzętu używa większość reprezentacji. Jest ekspertem w dziedzinie kompozytów i włókien węglowych, z których powstają moje bolidy. Poza tym mam Internet, bez którego musiał sobie radzić mój ojciec. Szukam po różnych forach i grupach. To musi być pasja, nie może być tak, że pracuję od 8 do 16, bo wiele pomysłów przychodzi niespodziewanie. Poza tym, wykorzystuję każdą wolną chwilę. Kiedy czekam na lotnisku, to nie przewijam bezmyślnie palcem po ekranie, ale staram się coś znaleźć. Ważnym źródłem wiedzy jest poczta pantoflowa na zasadzie: pan Rysiu zna pana Henia, który zna pan Mietka, znakomitego tokarza. Młodzież to maszyny CNC, komputery, ale stara szkoła, to lekko przygarbieni panowie, w drelichach, bez cyfrowych urządzeń.

Bez komputerów się jednak chyba nie da. Milimetr w waszym sporcie to bardzo dużo.

– Są rzeczy, które można zrobić tylko ręcznie, ale używam też urządzeń, które mierzą z dokładnością do tysięcznych części milimetra. Żaden człowiek nie będzie w stanie powtórzyć takiej symetrii.

Pewnie mógłby pan szukać partnerów zagranicznych, ale jednak stawia pan na Polaków?

– Nawet jak w Polsce idę do sklepu, to odwracam etykietę, sprawdzam i staram się wybierać polskie. Poza tym, technologicznie, jako naród, jesteśmy zdolni, więc nawet jakbym chciał znaleźć lepszych fachowców, to byłoby o to trudno. Spotykam Polaków podczas wyjazdów zagranicznych. Pracują w różnych fabrykach i są cenieni.

Ta potrzeba robienia wszystko po swojemu to jest kwestia wychowania?

– Tak byłem przyzwyczajony, po pierwsze obserwowałem jak pracuje mój ojciec, a poza tym na początku kariery tylko tak mogłem działać. Zaczynałem bardzo skromnie, ale ważne było, żeby się nie zniechęcać. Na początku startów w F2 było tak, że odkupowałem za grosze zużyte części, które inny zespół chciał wyrzucić i wykorzystywałem je podczas treningów. Moja pierwsza łódź była dla mnie najpiękniejsza, ale dla innych byłaby zwykłym śmieciem. Poświęciłem mnóstwo czasu, żeby ją regenerować, ale dzięki temu mogłem nabierać doświadczenia. Teraz młodzi ludzie muszą słuchać takich historii. Jest w młodych dużo słomianego zapału i jak ktoś nie ma najlepszych butów, to nie pójdzie piłki kopać. A przecież gwiazdy futbolu często zaczynały od grania na bosaka i w ten sposób dochodziły do szczytu. U mnie też zaradność wynikała z biedy. Później, kiedy budżety wzrosły, to ta „słabość” stała się moją zaletą. Dzięki temu, co potrafię, jestem w stanie redukować koszty o 70 proc., a w tym sporcie droższe od materiałów są usługi. Po tacie jestem taka Zosia Samosia. Na pewno przeszło to w genach.

Takie wyścigi nie są w Polsce zbyt popularne, ale w latach 90. pana tato bywał wysoko w plebiscytach na najpopularniejszego sportowca.

– Tato jest dla mnie bohaterem i wzorem. Teraz są takie czasy, że wszystko, co prawdziwe, to umyka. Ludzie nie mają pojęcia o wielu Polakach, którzy odnoszą sukcesy. Teraz jest do wyboru milion kanałów telewizyjnych, a kiedyś były dwa i jeśli powiedziano o sukcesach mojego ojca, to każdy o nich słyszał. Jest też druga sprawa, która mnie boli. Mamy mistrzów w karate, aikido, czy taekwondo, a nikt nic o nich nie wie. Za to olbrzymie rzesze ludzi wolą oglądać pojedynki amatorów we freakowych galach. Najpierw dwie panie na siebie naplują, obrażą się podczas konferencji prasowej, a potem łapią się za włosy i ludzie to kupują. Na tym cierpi sporti kultura. Na szczęście jest lepiej. Zawody są pokazywane na sportowych kanałach Polsatu i później pojawiają się reportaże na antenie Super Polsatu. Tegoroczny wyścig w Wietnamie będzie pokazywany na całym świecie przez Eurosport, więc nie jest tak, że jesteśmy sportem niszowym. Siatka dystrybucji sygnału jest dosyć duża na świecie, również i w Polsce, ale jest nadmiar wszystkiego. Poza tym, jeśli coś u nas nie jest popularne, to nie znaczy, że nie sprzedaje się na świecie. Każdy kraj ma swoją specyfikę. Skoki narciarskie są u nas sportem narodowym, a jest wiele miejsc, gdzie ludzie nie mają o nich pojęcia.

Był już pan piąty w klasyfikacji generalnej, to chyba można marzyć o stanięciu na podium na koniec sezonu?

– Marzy mi się pierwsza trójka. W zeszłym sezonie, po zwycięstwie w Indonezji prześladowało mnie sporo problemów technicznych. To był trochę brak szczęścia, bo psuły się części w nowych podzespołach i długo nie udawało się namierzyć przyczyn. Przez to spadłem z podium na piąte miejsce. Marzą mi się medale i wiem, po dwóch ostatnich latach, że jestem w stanie to osiągać. Przedtem to było poza zasięgiem, a teraz wsiadam do bolidu, żeby skończyć wyścig na podium.

Widzi pan jakichś swoich następców?

– Jest kilka osób w Polsce i fajnie, że młodzież się garnie do tego sportu. W wyścigach na takich naszych „gokartach” są Polacy z medalami mistrzostw świata. Później zaczyna się wielka rola rodziców, którzy muszą się bezgranicznie zaangażować w organizowanie budżetów na ściganie się. Tak jest wszędzie na świecie. Nawet Robert Kubica, Iga Świątek czy inni wybitni sportowcy, tak zaczynali. Mam nadzieję, że jakiemuś mojemu następcy oszczędzę wielu lat pracy dzięki drodze, którą przeszedłem. Jak wysiądę już z łódki, to chcę zostać przy tym sporcie.