10.07.2025 08:42

Marcin Lepa: nowe pokolenie dziennikarzy przyjęło styl bardziej krzyczących komentatorów niż opowiadających [WYWIAD]

Marcin Lepa to doświadczony dziennikarz Polsatu Sport, którego widzowie kojarzą przede wszystkim z piłką nożną, siatkówką i łyżwiarstwem szybkim. Rozmówca SportMarketing.pl zdradza, jak przed laty jego serce skradła Italia, odsłania kulisy pracy przy prestiżowej piłkarskiej imprezie, tłumaczy, dlaczego zafascynował się amerykańskim sportem i latynoskimi komentatorami.

Marcin Lepa: nowe pokolenie dziennikarzy przyjęło styl bardziej krzyczących komentatorów niż opowiadających [WYWIAD]
Autor zdjęcia: Polsat Sport

Bartłomiej Najtkowski, SportMarketing.pl: Fascynacja calcio wiąże się w twoim przypadku ze zgłębianiem całej włoskiej kultury, historii i tradycji?

Marcin Lepa, komentator Polsatu Sport: – To są naczynia połączone, fascynacja włoską piłką zrodziła się pod koniec lat 80., gdy w większym stopniu zaczynałem interesować się futbolem, kibicowałem i poznawałem pierwsze reprezentacje, które mnie zachwycały. Wtedy oczarował mnie np. Diego Armando Maradona podczas mundialu w Meksyku, a później reprezentacja Holandii w 1988 roku, gdy zdobyła mistrzostwo Europy.

Akurat tak się złożyło, że piłkarze, którzy stanowili o sile tych drużyn, wówczas występowali w Serie A. Mam na myśli Maradonę, Ruuda Gullita, Franka Rijkaarda, czy Marco van Bastena. To przyczyniło się do mojego późniejszego zamiłowania do calcio i Milanu. Generalnie zacząłem sympatyzować z tamtejszymi drużynami, grającymi piękną piłkę i triumfującymi w Europie w szczytowym okresie włoskiego futbolu.

Możemy ustalić cezurę w twoim kibicowskim życiu?

– W 1990 roku był rozgrywany mundial na włoskiej ziemi. To był moment dopełnienia. Wtedy bowiem zachwyciłem się już nie tylko pojedynczymi piłkarzami i drużynami, ale całą włoską piłką, tą festą, czyli wielkim świętem, które wówczas miało miejsce wokół reprezentacji tamtego kraju i wokół tego mundialu. To była wielka radość przeżywania tej imprezy.

Już wiele lat temu miałeś w planach podróż na Półwysep Apeniński?

– Nie ukrywam, że wyjazd do Włoch był zawsze moim celem. Chciałem nauczyć się języka. Trafiłem do liceum, w którym językiem wiodącym był włoski. Zależało mi też na tym, by poznać tamtejszą kulturę, w związku z tym nie tylko pojechać do Italii i być tam jako turysta, ale zgłębić historię, kulturę, poznać kuchnię, ludzi, to wszystko, co wiąże się z Włochami.

Z twoich wypowiedzi wynika, że masz sentyment do Milanu. A czy w tej chwili, będąc komentatorem Polsatu Sport, patrzysz neutralnie na wszystkie włoskie drużyny? A może jednak są takie zespoły, do których masz jakąś słabość, nie pokazując tego oczywiście na antenie.

– Staram się nie przyznawać do tego w sferze publicznej, bo uważam, że siłą rzeczy kibice zwracają uwagę na takie rzeczy. Na pewno jestem wielkim kibicem włoskiej piłki, tego nigdy nie ukrywam i w związku z tym zawsze drużyny z Serie A będą mi bliższe niż wszystkie inne. Na ziemi włoskiej, jeśli chodzi o moje sympatie, rzeczywiście pierwszy był Milan i Milanowi zawsze kibicuję. To jest moja ukochana drużyna, która mnie po prostu zachwyciła i spowodowała, że w ogóle pokochałem futbol. Tak jak pierwsza po biało-czerwonych jest Argentyna jeśli chodzi o piłkę reprezentacyjną, a na kolejnym miejscu w mojej hierarchii znajdują się Włosi.

Sympatyzowanie z Argentyńczykami jest związane z podziwem dla jednego z kandydatów do miana piłkarza wszech czasów?

– Rzeczywiście pokochałem Argentynę ze względu na Diego Armando Maradonę, na to, co zobaczyłem w 1986 roku, później w jakimś stopniu też w 1990 roku. Ta miłość jest pierwsza, jestem więc oddany ekipie Albicelestes. Natomiast jeśli chodzi o calcio, choć lubię Milan, mam też słabość np. do Napoli, również ze względu na Maradonę, podobnie jest z Romą, ponieważ  występował tam Zbigniew Boniek i Lazio.

Dlaczego dobrze życzysz tym stołecznym drużynom?

– Mieszkałem w Rzymie przez jakiś czas i miałem możliwość chodzenia co tydzień na Stadio Olimpico. Pracowałem przy tych drużynach w tygodniu. Odwiedzałem ośrodki treningowe Formello czy Trigorii. I siłą rzeczy, kiedy to wszystko widzisz z bliska, przesiąkasz tym i staje się to dla ciebie bardzo bliskie. Dlatego te drużyny traktuję także emocjonalnie. Niemniej czysto kibicowsko Milan jest na pierwszym miejscu i to jest drużyna mojego serca.

A propos scudetto zdobytego przez Napoli, czy rzeczywiście we Włoszech widać głęboki podział społeczny na Neapol i kluby z bogatszych miast: Mediolanu, Rzymu i Turynu. Można spojrzeć na ten tytuł drużyny Antonio Conte w wymiarze socjologicznym?

– Ten podział we Włoszech jest bardzo widoczny i de facto istnieje od wieków. Ma charakter społeczno-kulturowy, po części też polityczny, nie tylko piłkarski. Kontrast między południem a północą Italii jest bardzo mocny. We Włoszech jest takie powiedzenie: „L’Italia finisce a Firenze”, czyli „Włochy kończą się na Florencji”. Mieszkańcy z północy lubią powtarzać tę frazę. Utrzymują, że wszystko, co jest poniżej, to już nie są Włochy i działa to też w drugą stronę. Ludzie z południa uważają, że Włochy kończą się na Florencji, a wszyscy mieszkający powyżej, na północy to już nie są Włosi, tylko spadkobiercy kultury francuskiej, austriackiej, będący pod wpływami rodów niemieckich itd. Natomiast prawdziwe Włochy są przesiąknięte kulturą południa,  gdzie można zasmakować prawdziwej Italii.

Jest taka bardzo dobrze napisana książka Johna Hoopera „Włosi”. To jest studium brytyjskiego dziennikarza, który był przez lata korespondentem we Włoszech i postanowił opisać Italię oczami obcokrajowca, który bardzo dobrze zna język, kulturę, który mieszkał tam i poznał wszystkie zawiłości tych relacji między Włochami, wpływu polityki, kultury, piłki nożnej na to, co znaczy tak naprawdę być Włochem i dlaczego Włochy są tak różnorodne. Autor koncentruje się w także na futbolu i dowodzi, że z jednej strony piłka wpływa na to, jak Włosi funkcjonują, a z drugiej strony to, jak Włosi funkcjonują i te zależności społeczno-kulturowe, wpływają później na odbiór calcio.

Mówimy zatem o kraju głęboko spolaryzowanym?

– Włochy przez lata nie były zjednoczone. To był kraj wielkich podziałów między księstwami, wpływami rodów. Italię najeżdżały też inne kraje, co musiało odcisnąć piętno na tym państwie. I w związku z tym mediolańczykowi bliższe kulturowo niż Neapol będą południowe Niemcy czy Austria. To jest po prostu fakt. Drogą lądową z Mediolanu do Neapolu jest niemal 800 kilometrów. To tyle mniej więcej ile do Wiednia. Do Monachium, mimo wysokich gór, jest niecałe 500 kilometrów.

Być może z czasem to się zaciera, ale pamiętam, że gdy pierwszy raz pojechałem do Włoch, mieszkańcy Mediolanu mówili dosyć dobrze po francusku, niemiecku, niekoniecznie po angielsku, ale kompletnie nie rozumieli dialektów południowych swojego kraju. I na odwrót – mieszkaniec Neapolu czy Sycylii może kompletnie nie rozumieć Mediolańczyka pod wieloma innymi względami i jest mu bliżej do kultur południowych: Hiszpanii, Grecji czy nawet niektórych ludów afrykańskich. Tak to się układało przez lata i to do dziś ma wpływ na to, jak odbierana jest północ Włoch, Rzym, który był postrzegany na przykład w Neapolu jako miasto opresyjne, które tylko nakłada podatki i przyjeżdża nakazywać miejscowym, jak mają żyć, a nie pozwala im wieść życia na własnych warunkach.

A futbol odgrywa w tym istotną rolę?

– Piłka nożna stała się elementem wyzwolenia, niektórzy dzięki niej znajdują ujście dla swoich emocji i wyrażają bunt całego południa, biedniejszej „prowincji” przeciwko rządzącym Włochami: Rzymem i Mediolanem. Jeżeli spojrzymy na budżety klubów, to przez długie lata Napoli nie było stać na wiele. Później oczywiście nadeszły złote lata Maradony, kiedy tam również kupowano znakomitych piłkarzy za gigantyczne pieniądze.

Z czasem znowu to podupadło, Napoli rozpadło się i zaczęło od zera, ale za sprawą właściciela klubu Aurelio De Laurentiisa obecnie ponownie stać ich na wielkie transfery, ściągnięcie Romelu Lukaku czy teraz Kevina De Bruyne i na wywalczenie dwóch tytułów mistrzowskich w trzy lata, więc nastąpiło odrodzenie. Natomiast bez wątpienia nadal zwycięstwo Napoli na południu kraju jest postrzegane jako coś więcej niż tylko triumf piłkarski, sportowy, stadionowy. To jest swego rodzaju manifest niepodległości tego miasta czy też regionu.

Relacjonowałeś ostatni Final Four Ligi Narodów w Niemczech. Panuje przekonanie, że UEFA miała rację, zastępując mecze towarzyskie tym turniejem, bo gra o stawkę zawsze jest bardziej atrakcyjna niż zwykłe sparingi, a obserwując tę imprezę z bliską, jak oceniasz atmosferę, promocję tych rozgrywek, kwestie marketingowe?

– Zainteresowanie w krajach uczestniczących w rywalizacji było ogromne. Mówiło się nawet, że na mecz finałowy ma dotrzeć około 30 tysięcy Portugalczyków. Chyba były to zbyt optymistyczne szacunki, było ich pewnie 15-20 tysięcy, w każdym razie rzeczywiście dużo. Hiszpanów też na pewno przyjechało grubo ponad 10 tysięcy, myślę, że około 15, natomiast Francuzów przybyło około 10 tysięcy. To robi wrażenie w momencie, kiedy są dwa miasta, trzeba się przemieścić z własnego kraju, a do końca nie wiadomo, gdzie dana reprezentacja rozegra drugi mecz, Pojawiają się kwestie logistyczne, trzeba przecież zarezerwować kilka hoteli itd. A jednak kibice potraktowali ten turniej jak mini EURO i jeździli za swoją reprezentacją.

Widziałem też na miejscu, że to były tysiące kibiców pełnych radości i entuzjazmu. To nie był najazd kibiców typowo piłkarskich, stadionowych, ligowych. Widziałem rodziny wielopokoleniowe, zwłaszcza u Hiszpanów. Piłkarskie emocje wspólnie przeżywali dziesięcioletnie dzieci i, załóżmy, 78-letni pasjonaci, którzy widzieli pewnie reprezentację Hiszpanii jeszcze w latach 60-tych. To były całe autokary, samochody takich kolorowych kibiców jeżdżących po prostu za swoją reprezentacją niezależnie od wyniku.

Niemcy stanęli na wysokości zadania pod względem organizacyjnym?

– Dodam jeszcze, że jeśli chodzi o gospodarzy, entuzjazm mieszał się z rozgoryczeniem wynikiem, bo po wyeliminowaniu Włochów myśleli, że ich reprezentacja jest w stanie nawiązać walkę i nawet awansować do finału. Oczywiście była mocno osłabiona piłkarsko, więc to też miało wpływ na wynik, ale jednak Niemcy mieli mieszane uczucia. Pod względem organizacyjnym wszystko było perfekcyjne, co zresztą w przypadku Niemców nie stanowi zaskoczenia. Dwa piękne stadiony i pełne zabezpieczenie tych dwóch imprez pod względem bezpieczeństwa i całej tej otoczki.

UEFA również zrobiła z tego dosyć bogaty event, bo stadiony były mocno przyozdobione w barwy Ligi Narodów, obrandowane, w zasadzie nie miały nic wspólnego z ligowymi obiektami. Wszystkie lokalne reklamy były pozasłaniane, wszystkie nazwy rodzimych sponsorów etc. Liczyło się tylko eksponowanie brandingu UEFA. Przecież kilka dni przed półfinałem LN (Niemcy-Portugalia) w Monachium był rozgrywany finał Ligi Mistrzów, co oznacza, że Allianz Arena musiała zostać w kilka dni przemodelowana pod względem brandingu. I wyszło to bez najmniejszego zarzutu, do tego stopnia, że oni wymienili w międzyczasie całą murawę.

Niesamowite tempo…

– Zaimponowało mi to, biorąc pod uwagę, jaki my mamy problem na Stadionie Narodowym, by przygotować murawę i chociaż czasami nawet jednym a drugim meczem są między dwa, trzy miesiące przerwy, to i tak ta murawa nie wygląda perfekcyjnie, natomiast Niemcy po sobotnim finale Ligi Mistrzów mogli zabrać się do roboty najwcześniej w niedzielę, popracować nad nią w poniedziałek i we wtorek już się odbywały tam treningi, a w środę grano pierwszy mecz, więc to było naprawdę imponujące. Podsumowując, wyglądało to naprawdę jak taki prawdziwy turniej mistrzostw Europy, tylko że w wersji mini, z udziałem czterech drużyn, ale pod względem organizacyjnym, kibicowskim naprawdę nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń.

Jak do tego doszło, że zafascynowałeś się komentatorami z Ameryki Południowej? To zupełnie inny styl, temperament, ekspresja niż w Europie. W polskich realiach może to wydawać się pretensjonalne, gdy komentator przez 15 czy 20 sekund krzyczy „gol”.

– Wynika to z tego, że w 1986 roku, jak już wspomniałem, moją pierwszą fascynacją piłkarską był Diego Armando Maradona i triumfująca na tym mundialu Argentyna, a w skali światowej późniejsze finały mistrzostw świata w 1990, kiedy kibicowałem reprezentacji Argentyny.

Pamiętam, że byłem wtedy na obozie jako jedenastolatek, bo jestem z rocznika ’79 i cały turniej oglądałem z siostrą w domu, ale na finał i mecz o trzecie miejsce wyjechałem na obóz i wtedy rozgrywaliśmy przed tym decydującym starciem o złoto MŚ mecz uczestników obozu – dzieciaki, które kibicowały Niemcom na dzieciaki, które były za Argentyną. Mniej więcej układ był taki: 10 „Argentyńczyków” na 20 „Niemców”. Większość kibicowała Niemcom, ale mnie to jeszcze bardziej utwierdzało w przekonaniu, że Argentyna prezentuje zupełnie inny futbol niż ten znany nam w Europie. Wtedy nie było możliwości, by tak jak dzisiaj posłuchać sobie argentyńskiego komentatora, włączając YouTube czy różne strony internetowe.

Nie mogłem nawet oglądać transmisji meczów ligi argentyńskiej, brazylijskiej czy pucharów południowoamerykańskich. W Internecie nie było skrótów. Żyło się w zasadzie od turnieju do turnieju, od mistrzostw świata do mistrzostw Europy. Czasami coś pojawiało się na igrzyskach olimpijskich. Zdarzało się, że były transmitowane finały Copa Libertadores i Copa America, ale nie całe turnieje, więc to, co wtedy usłyszałem, miało jeszcze mocniejszy wpływ i jeszcze bardziej na mnie oddziaływało niż byłoby to dzisiaj.

Co było szczególnie intrygujące?

– Zafascynowała mnie ich naturalna energia i niesamowita pasja do futbolu. Natomiast jeśli chodzi o styl komentowania, czy to by się sprawdziło w takiej formie jeden do jednego? Oczywiście, że nie. Niemniej uważam, że mimo wszystko komentarz w Polsce poszedł mocno w kierunku właśnie tego południowo może nie amerykańskiego, ale południowo-europejskiego. Kiedyś w Polsce w latach 90., kiedy ja się wychowywałem, nasi komentatorzy byli bliżsi stylowi niemieckiemu czy holenderskiemu jeśli chodzi o sposób opowiadania o futbolu. Natomiast młode pokolenie spowodowało, że dzisiaj mimo wszystko styl komentarza meczów w polskiej telewizji jest bliższy naturze Włochów, Hiszpanów, Greków czy bałkańskich komentatorów niż niemieckiej.

Będąc w Niemczech na Lidze Narodów, zauważyłem, że tam nadal preferuje się bardzo oszczędny i spokojny komentarz, w którym komentator mówi mało, nie opowiada o tym, co się dzieje, tylko trochę dopowiada do tego, co widz widzi na ekranie. Z kolei u nas przeważa styl komentowania mocno przegadany, w którym komentator ma cały czas trzymać, budować napięcie i ujściem tego napięcia jest oczywiście strzał, efektowne zakończenie akcji czy sam gol, który oczywiście musi być w Polsce też wykrzyczany, więc może nie komentujemy jak południowoamerykańscy komentatorzy. ale mimo wszystko nowe pokolenie przyjęło styl bardziej krzyczących komentatorów, a nie opowiadających.

Patrząc na telewizję, w dziennikarstwie sportowym można zauważyć ciekawą tendencję. Mianowicie komentatorzy zwykle specjalizują się w jednej lub dwóch dyscyplinach. W twoim przypadku jest to piłka nożna i siatkówka. O ile wydaje się, że dziennikarz powinien mieć ogólne rozeznanie w wielu dyscyplinach, to chyba to jest właściwy kierunek, aby koncentrował się na ograniczonym spektrum. To bowiem sprawi, że będzie dla widza wiarygodny?

– Tak i nie. Zgadzam się, że żeby dobrze śledzić daną dyscyplinę, poświęcać jej odpowiednio dużo czasu i poznawać jej tajniki, być na bieżąco ze wszystkimi informacjami, potrzebny jest czas, a doba ma 24 godziny. Wytrzymałość ludzka i cierpliwość też są ograniczone, więc to prawda, że pod tym względem koncentracja na dwóch, trzech dyscyplinach pozwala być na bieżąco i mieć świeży umysł, ale z drugiej strony po pierwsze otwarcie się na inną dyscyplinę uczy też i pozwala zrozumieć pewne tajniki.

Każda dyscyplina ma jakąś specyfikę, natomiast poznanie specyfiki innej dyscypliny pozwala lepiej zrozumieć sportowca, jego wysiłek, takie podejście pozwala spojrzeć inaczej na zasadzie, że być może to, co robi piłkarz i to, co robi siatkarz, daje szansę na zrozumienie, w czym są problemy naszej piłki, a dlaczego na przykład polska siatkówka potrafi odnosić sukcesy Oczywiście nie da się tego przełożyć jeden do jednego, ale na pewno daje to świeżość, możliwość złapania dystansu do pewnych zjawisk, które istnieją w jednej dyscyplinie, a są na przykład wyplenione w innej, więc to jedna rzecz.

Druga rzecz, że oczywiście siłą rzeczy w telewizji czy w dzienniku musi panować pewna multidyscyplinarność, bo rynek telewizyjny jest uzależniony od praw, które pozyskuje dany nadawca. Dzisiaj może być tak, że posiadasz prawa w telewizji do ligi włoskiej, francuskiej, biathlonu, bejsbola i futbolu amerykańskiego, ale za trzy lata te prawa się skończą, wykupi je konkurencja, a ty, żeby utrzymać widza i dalej mieć też zatrudnienie dla dziennikarzy oraz atrakcyjną ofertę, będziesz musiał kupić NBA, zamiast biathlonu bobsleje i łyżwiarstwo szybkie, a zamiast ligi włoskiej i francuskiej na przykład Bundesligę i ligę polską, zamiast Ligi Mistrzów Ligę Europy i Ligę konferencji itd. Te prawa są płynne i nie da się zagwarantować, że przez najbliższe 30 lat będziemy pokazywać biathlon i skoki narciarskie, bo skoki były od niepamiętnych czasów w Telewizji Polskiej, ale nagle przyszedł pomysł w konkurencyjnej stacji, żeby wejść do gry i zniknęły z TVP. No i teraz co?

Dziennikarze TVP mają iść na ulicę i szukać pracy? Czy muszą się szybko przebranżowić i spróbować nauczyć się pracować w innych dyscyplinach? Przez lata igrzyska olimpijskie były pokazywane wyłącznie w TVP, nagle Eurosport wykupił te prawa na całą Europę, w tym na rynek polski, i to dziennikarze Eurosportu teraz przede wszystkim są odpowiedzialni za tę imprezę, a TVP ma sublicencję,

Myślę, że oczywiście dla zdrowia i higieny lepiej nie robić 12 dyscyplin, ale zarazem ścisłe zamknięcie w jednej dyscyplinie albo np. w jednej lidze piłkarskiej też ogranicza dziennikarza i powoduje, że kiedy nagle trzeba skomentować mecz europejskich pucharów, to nagle otwierasz buzię i mówisz: „ale jak to, ja nie mam pojęcia, jak gra Ajax czy Feyenoord, bo nie oglądałem ich od 15 lat”.

Dla mnie trzy wiodące dyscypliny to piłka nożna, siatkówka i łyżwiarstwo szybkie, je śledzę najdłużej, najgłębiej i staram się w nich być nie tylko kibicem, ale też specjalistą i na bieżąco rozmawiać z ludźmi ze  środowiska, dowiadywać się tych rzeczy, o których niekoniecznie muszą wiedzieć kibice, by później nie być niczym zaskoczonym. To są trzy moje dyscypliny i uważam, że to jest dosyć dobra proporcja, natomiast komentowałem też np. kolarstwo i pracowałem w studiu przy różnych innych dyscyplinach i musiałem sobie poradzić.

A propos łyżwiarstwa i nieoczywistych dyscyplin, interesujesz się też amerykańskim sportem, na przykład futbolem amerykańskim i bejsbolem i to jest ciekawe, bo wydaje mi się, że wszystkie te dyscypliny wymagają specjalistycznej wiedzy, a np. piłka nożna czy siatkówka to są gry, które właściwie można oglądać, nie będąc ekspertem. Ktoś obejrzy pierwszy mecz w życiu i pewnie zrozumie, o co tam chodzi, ale przechodząc do dyscyplin, które wymieniłem, to z czego to wynika, że się nimi zainteresowałeś, bo rzeczywiście chyba trzeba mocniej się w nie zagłębić, by je zrozumieć?

– W latach 90. nie było wielu transmisji telewizyjnych. Kiedy w końcówce 1990 roku pojawiły się pierwsze retransmisje NBA w telewizji publicznej, to było gigantyczne wydarzenie. Byłem zafascynowany występami amerykańskiego Dream Teamu na IO w Barcelonie w 1992 roku. To było wydarzenie epokowe, wykraczające poza wyobraźnię 13-latka.

Wcześniej mogłem czytać skrawki doniesień zza oceanu, a nagle zobaczyłem w akcji Magica Johnsona, Michaela Jordana, Larry’ego Birda czy Charlesa Barkleya. Liga NBA wciągnęła mnie z powodu tych postaci. Moim pierwszym idolem był Magic Johnson. On wcześniej zrezygnował z gry ze względu na zakażenie wirusem HIV, więc przeniosłem swoją miłość na Charlesa Barkleya, który próbował przeciwstawić się Jordanowi. To była namiastka wielkiego, amerykańskiego sportu, który długo był niedostępny. Niedługo później pojawiły się pierwsze transmisje SuperBowl, czyli finału NFL, ligi, której w ogóle nie pokazywano, z wyjątkiem tego meczu (jeśli chodzi o NBA, były np. skróty).

Oglądałem pierwszy SuperBowl w Telewizji Polskiej. Zafascynowało mnie widowisko, stadion tętniący życiem, aspekt pozasportowy. Zacząłem czytać o tym, dlaczego futbol amerykański jest tak popularny w Stanach Zjednoczonych, poznałem zasady i później co roku starałem się oglądać to wydarzenie. Z czasem, kiedy okazało się, że można oglądać mecze, chłonąłem to coraz mocniej. Dzisiaj jest to banalnie proste. Można wykupić dostęp do NBA TV, Gamę Pass (NFL) czy do transmisji spotkań MLB.

Jaki masz stosunek do swego rodzaju amerykanizacji europejskiego sportu, czyli do tego, że np. przed najważniejszymi meczami piłkarskimi organizowane są występy artystyczne, co oznacza, że kibic dostaje elementy show, które są niezwiązane z futbolem?

– Bardzo mi się podoba forma przed finałami Ligi Narodów czy Ligi Mistrzów. Mam na myśli krótki występ, który ma zanęcić widza do śledzenia danego wydarzenia. Montowana jest scena, na nią wjeżdża gwiazda światowego formatu, która ma krótki, 5-8 minutowy występ i po chwili na boisko wychodzą piłkarze. To jest wtedy fajne. Jeśli chodzi o mecze ligowe, „codzienne”, amerykański styl kibicowania i robienia show trudno odwzorować. W Polsce i szerzej w Europie kibic zorganizowany jest bardzo mocny. Nie da się więc robić dopingu tak jak w USA. Są bowiem grupy, które chcą śpiewać przez 90 minut i eksponować barwy.

Co ciekawe, teraz w USA widzimy inspirację europejskim stylem kibicowania. W hali Los Angeles Clipers, Intuit Dome która jest teraz najnowocześniejszą halą w NBA, za koszem znajduje się trybuna dla najzagorzalszych kibiców, na którą można dostać się tylko na specjalnych zasadach i jeśli ktokolwiek założy barwy rywali, ma od razu odbierany bilet i nie może już tam się pojawić. Tam jest organizowany doping w stylu prawdziwych fanatyków i jest tak prowadzany niezależnie od tego, co dzieje się na parkiecie. To pokazuje, że Amerykanie szukają czegoś nowego. Trybuna w LA ma swój pierwowzór, czyli słynną Żółtą Ścianę na Signal Iduna Park w Dortmundzie i The Kop w Liverpoolu.

Jesteś zawodnikiem reprezentacji Polski dziennikarzy w piłce nożnej. Kiedy i w jaki sposób tam się dostałeś?

– To był 2004 albo 2005 rok. Trafiłem do tej drużyny poprzez kolegów, którzy mnie zaprosili. Od tego czasu regularnie trenujemy dwa razy w tygodniu. Organizujemy wyjazdy, rozgrywamy mecze towarzyskie. Rywalizowaliśmy niedawno np. z Hiszpanami z Majorki, którzy zaproponowali nam dwa mecze sparingowe, dwa spotkania w Warszawie. Angażujemy się też w wydarzenia charytatywne jak chociażby święto w Ursusie, nadanie stadionowi imienia śp. Krzysztofa Nowaka.


 

Udostępnij
Bartłomiej Najtkowski

Bartłomiej Najtkowski